niedziela, 18 sierpnia 2013

MARATON KARKONOSKI


Co bieg myślę że wiem więcej. Lepiej się przygotuję, zakleję sutki to koszulka mnie nie obetrze, lżej zawiąże buty to stopy nie zdrętwieją, obetnę paznokcie to nie zejdą po biegu, ochronie głowę bo ma się żar z nieba lać, wezmę magnez, który obroni mnie przed skurczami... zawsze są dziesiątki rzeczy o które można zadbać. I zawsze przed startem o większości zapominam  a w zasadzie świadomie je ignoruję ;-)

Tym razem jednak nie było nieźle – kupiłem żele (12 jednostrzałowych), wziąłem magnez, pociąłem pieluchę Kaliny aby zrobić sobie osłonę głowy, kupiłem bidon bo wszystkie mi przeciekały i naładowałem Garmina. Ba posmarowałem ręce i kark kremem z filtrem 20 a przed startem zrobiliśmy nawet małe rozbieganie drużyną Chojnikową. Zignorowałem jedynie radę taty odnośnie nałożenia na bieg liść kapusty na głowę. Kapusta ponoć izoluje i chłodzi - no może następnym razem ;-).

Żele wziąłem 4 bo przecież wystarczą – pozostałe 8 zostawiłem w aucie. Magnezowe shoty doradzałem wszystkim a sam wziąłem rozpuszczalny i słaby magnez z Lidla sztuk 3. Pociętą pieluchę zostawiłem w plecaku. Dam radę pomyślałem – to mój nie pierwszy maraton górski a karkonoski nawet drugi więc wiem czego się spodziewać. Skrócenie trasy o wbieg an Śnieżkę dodatkowo luzował.

Na starcie klimat przedni – wielu znajomych i bardzo dużo reprezentacji z innych krajów – Amerykanie, Japończycy, Afrykańczycy, Niemcy, Czesi, Anglicy, Węgrzy, Słoweni, Włosi, Ukraińcy to tylko niektórzy przedstawiciele, którzy przemykali i cykali sweet focie. Wieje profesjonalizmem – w końcu to Mistrzostwa Świata gdzie przedstawiciele wielu narodów mają wykręcić chore czasy i utrzeć nosa nam szarakom. Świetny sprzęt inny biegaczy jednak nie robił na mnie nigdy wrażenia - na końcu nieważne jak masz sprzęt tylko to co masz w nogach i głowie stanowi o sile i możliwościach. Pamiętam to uczucie z zawodów w podstawówce. Chłopaki ze szkół sportowych w butach z kolcami a ja w chińskich trampkach ;-)

3, 2, 1 START – ruszyła maszyna. Cisnę szybko od samego początku. Pomysł na ten maraton mam taki że będę biegł od razu szybko aby jak najkrócej trwał mój wysiłek. Chcę złamać 4 godziny choć nie mam pojęcia czy to w ogóle dla mnie możliwe – rok temu razem ze Śnieżką miałem 4:35 a Śnieżka zabiera 15-20 minut. Ambitne pomysły skutkują tym że można zbliżyć się do swoich słabości a w zależności od tego jak silni jesteśmy albo je przezwycieżyć albo im ulec. Z filozoficznych rozmyślań co chwilę wyrywa mnie jakiś znajomy głos – raz ja wyprzedzam kogoś raz ktoś mnie. Konsekwentnie wspinamy się do góry i gdy wybiegamy poza linię drzew przed Łabskim Szczytem żar zaczyna lać się z nieba. Jeszcze nie ma 9:00 rano a polewanie wodą ze szlaufa na Łabskim centralnie w twarz przynosi mocną ulgę. Bez większych zmian dobiegamy do Śnieznych Kotłów – pierwsi byli tu ponoć 15 minut temu. Czas około 45 minut. Woda na głowę, do bidonu, dwa kubki do ręki i ruszam. Po chwili mój ulubiony odcinek – zbieg po kamiennej ścieżce gdzie można rozpędzić się jak ferrari :). Wyprzedzam dużo biegaczy. Nagle głośny krzyk z tyłu – OBUDZIŁEM SIĘ!! – leci Józek. Pod górę lekko zamulał ale po ostatnich walkach w Dolomitach miał prawo. Krzyczymy we dwóch i zlatujemy ze zboczy Wielkiego Szyszaka. Patrzę na zegarek i wygląda na to że lecę trochę za szybko – a może tak właśnie będę już biegał maratony – szybciej niż powinienem ? ;-)

Na zbiegu do Przełęczy Karkonoskiej po morderczym asfalcie wykręcam czas 3:47 na kilometr. Nie lubię asfaltów a tych rozgrzanych słońcem w szczególności. Wciągam drugi żel. Miałem do użyć po wyjściu w rejonie Małego Szyszaka. ale czuje że opuszczają mnie siły. Następny wciągnę na nawrocie przy Domu Śląskim i ostatni jak mnie walnie kryzys – pomyślałem.

Dalej idzie dość monotonnie – nie ma już tak wielu zmian pozycji choć czuję że siły systematycznie się zmniejszają. Zaczynam żałować za małej ilości żeli. Dodatkowo jeden z nich zaginał wraz z magnezem. I cały misterny plan energetyczny wziął w łeb. Mija mnie dwóch pierwszych zawodników, którzy wykonali już nawrotkę. To diabły jakieś rogate – kolesie lecę tempem jak na dyche po płaskim ;-).
Bije brawo i krzyczę coś motywującego ale sprawiają wrażenie nieobecnych. Później sporo znajomych twarzy – leci Hercog, Józek, Pawłowski – uśmiechnięci jak na dobrej imprezie. Na punkcie żywieniowym przy Domu Śląskim gdzie jest nawrotka szukam czegoś do jedzenia co zastąpi mi kilka żeli. Dostępne są tylko kruche ciasteczka. Zawsze zastanawiałem się jak można taki produkt dać biegaczom do jedzenia. I tym razem musiałem się przekonać jak on podziała. Jedno ciastko jadłem prawie kilometr. Po ugryzieniu setki okruchów uderzają w gardło i przyklejają się do niego. Z następnymi było trochę łatwiej ale dalej ciężko zrozumieć co autor menu miał na myśli ;-)

Wracając na Maratonie Karkonoskim jest zawsze lepiej bo mija się setki twarzy, które działają bardzo motywująco – bardzo szybko mijam się z Błażejem, kilka minut później z Krzyśkiem. Dalej Andrzej, Olga, Gała, Lekarz, Byniu i Kasia. Wszyscy w bardzo dobrych formach i z bananem na buzi. Przybijamy piątki.



 

 



Około 30 kilometra przychodzi to czego bardzo nie chciałem. Energia jakoś nagle ulatuje. Tempo spada. Zaczynają łapać potężne skurcze w łydkach. Znam to uczucie więc już nie zaskakuje. Programuje się na dotarcie do następnego punktu żywieniowego. Kilka razy staję aby naciągnąć łydki. Skurcze zachęcają aby się zatrzymać i odpuścić ale głowa nie dopuszcza takiego scenariusza. Pomimo że czuję się jakbym się czołgał wyprzedzam innych czołgających się bardziej. 

To ta część maratonu gdzie można zyskać bardzo dużo ale też wiele stracić. Mi już zależy aby nie tracić. Liczę czas i już wiem, że nie mam szans na złamanie 4 godzin. I bez jakiejś bomby energetycznej to się nie uda. Uwielbiam czerpać energię od ludzi – i na Przełęczy Karkonoskiej dostaję sporą jej dawkę. Gorączkowo szukam czegoś do jedzenia – na punkcie świeci się taca z białym proszkiem – nie jest to koks ale sól więc biorę dwie garście i popijam. Jakaś dziewczyna krzyczy że chyba spieszę się do żony. Odkrzykuję że jest w ciąży za co dostaję brawa i krzyki – i poziom energii wzrasta a po chwili dochodzi do mnie, że już w ciąży nie jest a właśnie lecę dla czterotygodniowej Kaliny – czego się nie robi dla zastrzyku energii ;-).
Na przełęczy Karkonoskiej wyprzedza mnie reprezentantka Włoch. Ma całkiem dobrze wyglądające pośladki więc będę miał mobilizator - trzymam się jej kurczowo choć na podejściu pod Petrova Boudę ona dalej biegnie. Nie mam na to najmniejszej ochoty więc przechodzę do marszu. Szlauf przy Petrovej jest jak zbawienie. Kładę się pod nim i cały oblewam – do walki zagrzewa mnie Ola - zwyciężczyni Chojnik Maratonu. Patrzę na ręce – spalone słońcem z gęsią skórką – w końcu poczułem chłód choć to raczej mini udar. Na Śnieżnych na punkcie żywieniowym widać że wiedzą co się z ludźmi dzieje – na początku stoi dziewczyna z 5 litrowym baniakiam do polewnaia głowy – wyłapuję cały baniak. Z tyłu ktoś krzyczy choć do szlaufa. Nie czekam na drugie zaproszenie – znowu na kolana i pod strumień lodowatej wody. Do walki zagrzewa tym razem Dorota Szparaga – dzięki – trzy słowa a pomagają. Znam tan ostatni odcinek. Znam go bardzo dobrze. Rok temu na tym odcinku pomagałem Magdzie Łączak w pościgu za Ewą Mejer. Z 4 minut przewagi, która miała nad nami zbliżyliśmy się do 1,5. To proty odcinek i wiem jak pobiec go szybko.Tylko czemu nie mam już kompletnie sił? Zaczynam biec. Coraz szybciej. Programuje się na ostatnie 4 km. Pierwszego gościa wyprzedzam po 2 km. Cały czas przyspieszam – z tyłu zbliża się szybko jakaś kobieta. Przyspieszam – czuję że balansuję na krawędzi – turyści biją brawo i coś krzyczą – to pomaga. Kilka razy łzy napływają do oczu – nie wiem czemu – może to szczęście, może to endorfiny buzują, a może to organizm broni się przed kolejnymi krokami. Łzy są miłe choć zachowuję odrobinę męskiej dumy i przestaję przy turystach ;-). Namiętnie chłodze się resztką izo z bidonu.


Przy Mokrej Przełęczy mam już naprawdę dość. Choć pozostało mniej jak kilometr i to zdecydowanie koniec to 30 metrów przede mną widzę włoszkę – tą z Przełęczy Karkonoskiej – podbiega pod 3 Świnki. Za nami 30 metrów ciśnie następna biegaczka. Przy 3 Świnkach widzę Tomka – super że jest – pożalę mu się pomyślałem ;-).
Dalej ruszamy razem – ja powtarzam w kółko że już nie mogę a on że to już koniec i jeszcze trochę. Łzy znowu napływają – ta z tyłu coraz bliżej. Ktoś krzyczy biegnij na palcach i stawiaj dłuższe kroki. Tak robię - ostatnie podejście – nie wiem skąd siły ale wykonuję ostatni zryw – przyspieszam i wyprzedzam włoszkę.

 

Na mecie znowu łzy. Dopada mnie Maciek – koniec biegu.


Wiele nauk płynie z tego biegu – ciekawe czy pozostaną czy zejdą jak teraz schodzi spalona słońcem skóra ;-). 4 godziny były do złamania ale zajęło mi to dziesięć minut dłużej. Nie wyobrażam sobie jak możliwe było przebiegnięcie tej trasy w 3:07 bo tyle miał nowy mistrz świata !

I jeszcze kilka zdjęć:











 




2 komentarze:

  1. bardzo dobrze się czytało, fajne spostrzeżenia:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie to i tak jakiś kosmos - czy te 3:07, czy 4:10!!! Po płaskim nie wykręciłabym nawet takiego czasu! Szacun! A relację czyta się fenomenalnie! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń