środa, 30 lipca 2014

GET USED TO CZYLI AKLIMATYZACJA NA POZIOMIE

Spaleni słońcem i owiani wiatrem kompletnie. Nie sposób zrobić cokolwiek z twarzą - cały czas piecze - na tyle że wychodzimy jedynie na lekki trening - ciśniemy do Kinhutte w 1:53 zamiast 3:40 z tablic. Piękne dojście i możliwość stestowania kawałka drogi w kierunku na Tasch. 





Jutro ruszamy na południowe stoki masów Breithorn. Italia witaj! 
Miała być lampa a leje jak zwykle - namiot już zaczął pleśnieć. Mimo to jedziemy do Zermatt i tym razem wykonujemy klasyczne już dzisiaj wejście kolejką razem z japońskimi turystami. Po morderczej walce osiągamy szczęśliwie wysokość 3800 m. Tam już znany nam klimat - wieje i nic nie widać. Planujemy dotrzeć do Bivacco Rossi - Volante. Tym razem wiemy choć w którym kierunku trzeba iść - przynajmniej na początku. Jakaś hardcorowa ekipa rezygnuje z wejścia na Breithorn ze względu na pogodę. Myślę, że jako naród mamy więcej determinacji choć do podjęcia próby. Wjazd kolejką na górę kosztuje ok. 60 swissów (prawie 200 pln), wynajęcie przewodnika to dopiero duży wydatek. Wyściubić nosa z kolejki i stwierdzić, że zjeżdżamy na dół nawet bez paru kroków to dziwne podejście. Przecież na dole można sprawdzić widok z kamery...może westmeni po prostu tak mają. Ruszamy z buta wyprzedzając wszystkich którzy lecą na Breithorn. Nasze drogi się rozchodzą i przez następne 3 godziny torujemy drogę do schronu. Ponieważ bardzo rzadko cokolwiek widać utrudniamy sobie drogę trawersując strome zbocze. Jest nawet okazja (jedyna! podczas całego wyjazdu) do użycia śruby. 

Widoków nie ma więc sweet focie cykamy w zamian. 

Radość ze znalezienia schronu przeogromna. Szczególnie gdy ufasz iPhonowi, który ma nas doprowadzić w chmurach do mekki. iPhon oczywiście w majtkach coby bateria dała radę ;) 

                           

W środku standardowo już różne gadżety jedzeniowe do zagospodarowania :). Buda bardzo zacna i a chęcia zagnieździmy się tu na dłużej.




Krótki rest i ruszamy na Roca Nera 

Dochodzimy na szczyt w ładnym czasie - radocha jest ale oczywiście nic nie widać

Kusi mnie grań w drugą stronę. Szybki kontakt z Błażejem z prośbą o określenie jakichś danych na temat Breithorn Zwillinge - jaki wysoki i jak daleko od nas. Nim dostaniemy odpowiedź już suniemy w jego kierunku. Przesuwając sie koło wypasionych nawisów wspinamy się przepiękną granią na szczyt 





                           

 Szczyt wygląda dziś na dziewiczy więc trole zadowolone

                           





Mamy już schodzić ale coś nas podkusiło aby rzucić okiem jeszcze kawałeczek dalej - taki pierwiastek odkrywców bez którego dalej siedzielibyśmy pewnie na drzewach :). I niespodzianka - nagle przewiało chmury a naszym cierpliwym oczom ukazał się w końcu widok gdzie my jesteśmy 



                  




Filmy Zwillinge 2

Wypas widokowy zatrzymuje nas na dłużej i przed 19 wycofujemy sie. To był bardzo dobry dzień!
Sobota. Ruszamy na Castor 




Plan jest dość oczywisty - wejść na szczyt i jak dobrze i szybko pójdzie to ruszyć gdzieś dalej. Po 1h40min przybijamy piony na wierzchołku - grań szczytowa klasyczna i przepiękna zarazem 



Ktoś cisnął przed nami więc słodko przetorowane. Na wierzchołku rozmawiamy chwile z przewodnikiem, który oczywiście stosownie komentuje nasz sprzęt a właściwie jego brak. Michał za to instruuje z zasad latania na lekko :D 


Zbiegamy na przełęcz gdzie zahaczamy o szeroka ceprostradę. Niestety dalej na Liskamm nie było już odważnych więc torujemy. Robi się dość stromo - na kluczowym polu lodowym Michał przefruwa trawers i lądujemy w śniegu. Ładną grań dochodzimy do pierwszego wierzchołku Liskammu



Oczywiście przepiękne widoki w porywach na 100 metrów powalają. Szybko decydujemy sie trawersować masyw do wschodniego wierzchołka. Na drodze staje nam jednak oblodzony nawis- ani po szczycie bo nawis mocno wysunięty nad lufę w dół a po lodzie ciężko bo nie mamy raków z zębami. Za nim zaczynają się skalne trudności a my i tak musimy wrócić do naszego biwaku. Próbuję tylko raz i bez napinki rozsądek bierze górę - zawracamy.


Symboliczny wycof już oczywiście w chmurze 


Na moment ukazują się nam dolne partie Duforspitze jak gdyby zapowiadając nasze dalsze przygody ;). 


Droga powrotna biegnie również przez Castor. Na lodowcu pogoda psuje sie kompletnie i widoczność spada do 10 m. Całe szczęście zostaje jeszcze namiastka naszych śladów wiec docieramy do ceprostrady i spokojnym tempem na szczyt.


Dalej dupozjazdy i do plato. Tu wychodzi słonce żeby pogrążyć nasze lica do reszty. 



Podejście pod biwak wykonujemy już siłą woli. Tam wesoła ekipa wita nas z wodą. Zajebiście bo czuję, że ten jeden litr płynu dzisiaj to mało by było w kapciach przed telewizorem nie mówiąc o zrobieniu w sumie 3 czterotysięczników a jednego z nich nawet dwa razy. Jemy, pijemy i energia wraca jak boomerang. Jak roboty zakładamy buty i o 18:30 ruszamy na Pollux. Namawiamy również Leo i Manuel . Tempo oczywiście rześkie i niedługo stajemy na szczycie.


Ogniem ruszamy na dół - pogoda jest oczywiście bomba więc nie podziwiamy zachodu słońca. Fajne skalne fixy, dupozjazdy kuluarem, zgubiony i odzyskany iPhone i po 1h40min meldujemy się z powrotem w schronie. 



Zrobiliśmy dzisiaj w sumie 4 czterotysięczniki uznawane za osobne szczyty plus parę wierzchołków w ich masywach. Jaki to był dzień? To był dobry dzień :). Castor i Pollux przy dobrej widoczności wyglądają tak: 


 Liskamm tak: 


Niedziela. Czas uciekać z naszego już schronu. Wykonaliśmy plan w 200% choć nie zrobić "czegoś" na powrocie byłoby grzechem. Zapakowani z całym sprzętem ciśniemy na trawers Breithorn Zwillinge West - to ten odcinek, który odsłonił nam się na moment pierwszego dnia:



Gdy raz go zobaczysz nie spoczniesz póki go nie smyrniesz dziabą :). Świetna widoczność zapewnia nam dobrą nawigację i sobie tylko znanymi metodami docieramy na przełęcz pomiędzy Breithornami - czujemy się tu w sumie jak w domu. Przepiękna grań - trochę skał, trochę lodu. Trudności zachęcają do trawersowania pod skałą i dalej kuluarem mocno do góry. 



Wspinam się w śniegu stromo do góry - przechodzę wystający punkt i chcę iść dalej choć tam ściana opada stromo w dół. Przejaśnia się dzięki czemu dowiadujemy się że zrobiliśmy już cały trawers i jesteśmy na szczycie. Już wiem jak to jest przegapić szczyt ;) - pokazuje się nam również piękny skalny trawers głównego wierzchołka Breithornów. 



Tak jak mówił Manuel za szczytem w prawo i w lewo i bardzo stromo w dół. Docieramy do punktu zjazdowego. Zjechać sobie można jak jest na czym bo na naszej 11 metrowej linie raczej będzie ciężko. Schodzimy na dół a Michał nawet sfruwa na pole śnieżne. 




Stamtąd już tylko stromo w dół w głębokim śniegu i ten element na wyjeździe przećwiczone mamy ponad miarę. Docieramy do ceprostrady i tam napotkanych wspinaczy instruujemy jak iść dalej. Po 3 dniach tutaj czujemy się jak rezydenci i umiemy nawigować bez żadnego wsparcia w kompletnej dupówie. O np. takiej: 



Na klein Materhornie pierwsze zderzenie z cywilizacją - musimy wyglądać zjawiskowo bo ludzie chcą sobie robić foty z nami. No tak wyglądamy jak dwa trole :). A kto nie chciał by fotki z trolami na prawie 4000 po wjeździe kolejką w nieznane. Anyway Welcom to the world's highest glacier paradise:


Podsumowując ciężko się biega w śniegu po kolana ale można i tak urywać godziny z opisywanych czasów. Mozna też wpaść tu przy mniejszym śniegu i przelecieć trawers Liskamma, Castor, Pollux, Roca Nera, Breithorn Zwiilinge i Breithorn Zwillinge West w cugu. Z perspektywy ciepłej chatki, w której właśnie siedzę wiem że to możliwe ;).

Teraz dzień restu a jutro na Dom (4545 mnpm). Prognoza pogody niezmienna od naszego przyjazdu - tommorow Will be better or the Day after tommorow :). Dlatego trzeba robić swoje a nie czekać na warunki które nadejść nie chcą. 

niedziela, 27 lipca 2014

PIERWSZE TAM I Z POWROTEM

Dojechaliśmy do naszego campingu w Randzie - bawiliśmy już tu jakieś 4 lata temu. Jakieś 12 godzin trasy i leje jak z cebra - ma tak być przez parę dni. Mimo to wieczorem łapiemy się na okienko i wychodzimy na jakieś 2000 w kierunku Weisshorna na piwo i orzeszki. Leje znowu ale raczej nie wadzi.
Leje również przez noc i następny dzień. Dlatego nie spiesząc się jak lekko odpuszcza ruszamy do Domhutte (2950). Oczywiście nic nie widać za to kozice, standardowo już, podchodzą blisko.

Nikogo na trasie bo w taka pogodę nikt normalny nie chodzi. Potwierdzają to dziewczyny z Domhutte, które stwierdzają że to muszą być lokalsi bo w taka pogodę i bez plecaków nikt "z zewnątrz" się tu nie wypuszcza. Komplement przyjmujemy z nieskrywana radością. 

Jemy zupę grzybową z jajkiem i popijamy herba w mega luksusowej chacie gdzie nocleg kosztuje prawie 300 zeta. Wychodzimy jeszcze trochę wyżej na 3350 gdzie odpowiednie przygotowanie sprzętowe zachęca do odwrotu. Rok wcześniej tez w niskich skarpetach walczyliśmy z Błażejem na zboczach Czegetu ale to się łatwo zapomina ;-).

I tak nie planowaliśmy tak wysoko. Zejście bardzo szybkie po mokrych ale klejących się do rąk skałach.

Jutro lecimy w lekkich butach na Breithorn sprawdzić czy się da.
Leniwie pobudka koło 7. Płatki owsiane i o 8:20 lądujemy w centrum Zermatt.

Za dokładnie 8h:45min będziemy tu z powrotem lekko przetyrani. Michałowi ze 2 kilo ubyło na twarzy :).

Na początku idziemy - oszczędzamy się bo to wyjście aklimatyzacyjne więc bez nadmiernego pośpiechu. Robimy zdjęcia jak klasycni turyści np. kozy malowane od szablonu i takie tam. 

Do momentu kiedy doganiają nas dzieci, które robią jakiś trening biegowy. Nie nasza kategoria wiekowa ale tak być nie może - ruszamy. Urywamy grubo ponad połowę czasu według wskazań na drogowskazach. Od ok. 2700 wchodzimy w chmurę i już z niej nie wyjdziemy do końca dnia. Tylko raz na chwile pokazuje sie Matterhorn - dobrze że już tam byliśmy bo trzeba by zmienić plany. Kto widział tę bestię na żywo wie o czym mowa :). Ta pogoda jest nam na rękę bo zapomnieliśmy kremu z filtrem - już wieczorem okaże się jak mylny to był wniosek. Po 4 h meldujemy sie przy Klein Materhornie - narobiliśmy zakosów nudną trasą narciarską nadkładając parę kilometrów.

Zagadujemy przewodnika jak dojść na Breithorn. I Will never go to climb Breithorn without rope and other gear oraz ogólne zniechęcenie to oczywiście mocne akcenty tej rozmowy ale udaje nam się wydusić z szeryfa kierunek dalszego biegu. Dla kogoś kto pracuje jako przewodnik i "wciąga" ludzi na szczyt nasz ubiór, godzina, brak liny to skrajna głupota. A właśnie dzięki wytrenowaniu i ograniczeniu wagi sprzętu można poruszać się kilka razy szybciej i przez to spędzać mniej czasu w górach. 2 godziny później meldujemy się na szczycie. Jest ok 15:30. Szczęście duże bo być samemu na szczycie tej góry jest mało, jeśli w ogóle, możliwe a ostatnie teamy, które schodzą w dół mijamy w kopule szczytowej. Przyczajony odcinek po grani z lufą na obydwie strony na samym końcu to wiśnia na torcie. Szczyt wygląda (albo nie wygląda) tak: 

Choć kompletnie nic nie widać to jak to bywa na szczytach radocha jest  


Na zegarku prawie widać wysokość 4158 m. W takich ciuchach trzeba szybko uciekać w niziny. Doganiamy niektórych wspinaczy i ogniem ciśniemy w dół. Po 2h:40min padamy na pysk w centrum Zermatt. Urobione 2652 m do góry i 2636 w dół. Blisko 34 km odległości. Nogi jak z waty - padam.


Da się? DA SIĘ :D 
Tylko na przyszłość trzeba się lepiej (w sensie w ogóle) smarować kremem - już wieczorem jedzenie przychodzi ekstremalnie trudno bo otwarcie buzi przyprawia o ból większy niż przebiegnięcie 100 km.