piątek, 24 listopada 2017

Z Kronikarskiego obowiązku - Lenin Race

Już ponad rok temu powróciłem z Peaku Lenina w Kirgijskim Pamirze. W końcu czas na krótkie podsumowanie.

Lenin race miał być zwieńczeniem moich biegowych marzeń. I był. Póki co ostatecznym.
Bieganie po górach to arcy potężna dawka ogromnych emocji. Nie przekonanych nie przekonuję,
przekonanym przypominam. Zatrucie organizmu po np. 17 godzinach ciągłego biegu jest tak mocne,
że odczucie zbliża się do tego po zażyciu ayauaski. Gdy w to wejdziesz nie chcesz przestać , zwolnić.
Mierzysz wyżej i wyżej - jak nasz Żeromski, który mawiał Semper in altum. I tak Lenin Race miał być ukoronowaniem, wiśnią na torcie dotychczasowych startów, wyzwań i starcików. I był - taki
konsekwentnym. Gdy już po solidnej aklimatyzacji z wycieczkami biegowymi na 5500 tyś m.n.p.m. z wyjściami powyżej Razdzielnej, drzemce na 6600 wydawało się, że piłka w dołku. Klima jest,  będziemy gonić lokalnych porterów, domówiliśmy się z Piterem vel Kulawym Psem. Jednak na drodze stanęło "ciśnienie".
Ja normalnie bez spiny ale finał z zastrzykiem z dexametazonem w język skutecznie
wypalił jakąkolwiek możliwość podjęcia wyzwania. Poranek z serduchem walącym na poziomie
180/120 na 4400 m.n.p.m. musiał się zakończyć w jeden sposób. Start dzień później nie będzie już dla mnie. Złość, niezrozumienie , wkurw i wszystkie inne obiekcje wygasza ów zastrzyk, po którym kontrola ulatuje całkowicie.
Następna baza to obóz zerowy na 3300 bez żadnej możliwości przebierania nogami. Przyjemność
przejazdu koniem po Kirgijskim Pamirze lekko uśmierza ból.
I niej jest ważne, że byłem tam kilka lat wcześniej. I również to, że teraz tam nie wszedłem. I również to, że już naprawdę nie wrócę tam nigdy (nigdy nie mów nigdy ;-)). Trudna petarda prosto w twarz
nakazuje zakończyć karierę domorosłego biegacza górskiego tu i teraz. Wylane parę przepuklin dobrały się do korzenia nerwowego kręgosłupa i doprowadziły do sparaliżowania nogi. Szok totalny bo jeszcze w lato 3 x śnieżka to była bułka z masłem (LINK) a teraz z trudem podbiegam na autobus miejski. I nosi, i drażni, i marzy i wróci. Do zobaczenia w następnym odcinku.


1 komentarz:

  1. czekałem na tą relację, krótko i treściwe napisałeś. Mam nadzieję, że wrócisz do biegowej formy - Twoje wyczyny zainspirowały mnie do biegania po górach. dzięki. przy okazji -fajnie, że robicie 70 z hakiem na przyszły rok. pozdr!

    OdpowiedzUsuń